sobota, 23 stycznia 2016

Nasze kopalnie - nie do zobaczenia a do wyburzenia

Dziś nieco nietypowo, bo reportersko. Zdawałoby się, iż tematyka całkiem odległa od mej natury, fotografii a jednak dostatecznie bliska, ze względu na wspólny mianownik tych zdjęć, czyli tematy dotyczące nas i śląskości. Zatem czasem zdarzy mi się pojawić tam gdzie coś się dzieje, zrazu starannie zajście dokumentując - a przynajmniej na tyle na ile pozwalają mi do tego umiejętności. Fotograf eventowy, fotoreporter, jak zwał tak zwał, winien się legitymować pewnym zbiorem cech wrodzonych i nabytych, które pozwolą mu przekazać jasno i dosadnie istotę tematu fotograficznego. Lecz nie o tym będziemy dziś deliberować.



Mija niemal dokładnie rok od ważkich protestów górników, przeciw dalszej planowanej, w zbiorowym mniemaniu po części tzw. złodziejskiej, restrukturyzacji kopalń. Konsekwencją tych posunięć miała być wprost likwidacja części zakładów w całym regionie - chodzi tu o kopalnie węgla kamiennego "Centrum-Bobrek" w Bytomiu, "Kazimierz-Juliusz" w Sosnowcu (tą miałem przyjemność zwiedzić oraz fotografować po zamknięciu), "Makoszowy-Sośnica" w Gliwicach/Zabrzu oraz "Brzeszcze" w tej samej miejscowości. I jak też pokazał czas - niemal wszystko się ziściło w zawrotnym tempie.  




Gorące styczniowe dni. Na ulice śląskich miast wyległy setki, zastrajkowały tysiące. Tu nikt nie wyobraża pejzażu naszej krainy bez kopalń. Tu nie można wyobrazić sobie przyparcia tak zmasowanego bezrobocia idącego w tysiącach osób, mimowolnie dawno stających się "bezimiennymi", punktami w statystykach. Ciężko w końcu wydać mentalnie zgodę na likwidację zakładów, które przy odpowiednim zarządzaniu i łucie szczęścia, prawdopodobnie mogłyby zostać rentownymi jednostkami, na tym wolnym rynku. Dali nam Czesi i Niemcy wzór, jak utrzymać przy życiu kopalnię węgla, przy okazji wykupując niektóre zakłady w regionie i je prywatyzując. Ciężko tu mówić o jakiejkolwiek rentowności polskich zakładów, których grzechem najcięższym jest ich państwowa natura, włącznie z przerostem zatrudnienia, biurokracją rodem z PRL-u czy licznymi podatkami łożonymi przez górnictwo na państwo Polskie. To nie musi tylko być wina rozbuchanych żądań zwykłych zjadaczy chleba czego by chciały czasem demagogiczne media - przedstawiających górników jako rzekome zło konieczne. 



Tego dnia marsz odbył się w Gliwicach w obronie KWK Sośnica - Makoszowy. W moim mniemaniu wywalczono jedynie pozornie dłuższy okres likwidacyjny, "ochronny" dla pracowników ale już na pewno nie żaden plan naprawczy dla przedsiębiorstw. Powolne wygaszanie wydobycia oraz likwidacja infrastruktury naziemnej - w tym szybów - w pierwszej kolejności KWK Makoszowy w Zabrzu. Osobliwy dzień "końca" może być tuż za rogiem i mimo względnego etapowania unieruchamiania, to jednak odnosi się wrażenie, że koniec ów, spadnie na niczego nieświadome ofiary ustrojowej transformacji niczym apokalipsa. 


poniedziałek, 18 stycznia 2016

Bytom - co z tym miastem jest nie tak? - czyli rzecz o klątwie raz jeszcze



Swego czasu wpadały mi w łapy różne teksty czy publikacje, świadczące jednoznacznie, o wielkiej straconej szansie dla regionu historycznego jakim jest Śląsk, po II Wojnie Światowej. Ta hekatomba miała spaść ze wschodu – i dlatego też w 1944-45 roku Niemcy, musieli czym prędzej wiać z regionu Śląska Dolnego i Górnego, przed nadciągającą niczym nawałnica, Armią Czerwoną a w ślad za nimi – polskiej administracji oraz Wojska Ludowego, zresztą po części odgórnie sterowanymi na polecenie Moskwy. Wnet miejsce tysięcy uciekinierów niemieckich, będących dobrymi gospodarzami tych ziem, zajęli przesiedleńcy z dawnych Kresów II RP oraz byłej Kongresówki (Polski Centralnej), skądinąd nie nawykłych do pewnych osiągnięć cywilizacji. Są takie miejsca w naszej krainie, gdzie niczym w soczewce, ogniskują się różne zagadnienia i problemy, związane ze tą „zmianą właściciela”. Takim miejscem w Aglomeracji Katowickiej jest Bytom. Ja zaś pragnę w dzisiejszym poście się ustosunkować do tejże historii, raz spisanej. 


Na przełomie XIX/XX wieku, gdy Bytom był na wskroś miastem niemieckim, nie było tu aż nadto miejsca na jawną biedę, spowodowaną całościowym upadkiem lokalnych struktur gospodarczo-społecznych. Wprost przeciwnie. W tym czasie miasto rozwijało się w najlepsze, choć rzecz jasna nie każdy mógł w tej historycznej chwili partycypować. To w tym okresie powstały te kwartały pysznych, mieszczańskich kamienic oraz mniej lub bardziej skromnych kolonii dla robotników, ciągnących się we wszystkie strony świata, w których gubię się z aparatem do dziś a odkrywania ich różnorodności nie ma końca. Jeszcze w okresie międzywojennym (Republiki Weimarskiej a następnie III Rzeszy) miasto radziło sobie nie najgorzej, co też było zapewne wynikiem zaradności i względnego bogactwa, mieszkających tutaj Niemców. Choć wcale przyjemnie nie było (powojenna bieda, inflacja, Wielki Kryzys 1929, dojście do władzy nazistów w 1933 i budowa państwa totalitarnego), nie sposób jednak nie zauważyć, że miasto jako takie kwitło, zupełnie inaczej niż w czasach PRL.


Dziś Bytom to miasto nader zniszczone, tak gospodarczo, infrastrukturalnie jak i społecznie. Niechlubny bohater niejednego dokumentu o skrajnej nędzy i zniszczeniu. I choć nie jest mym złym zamiarem tworzenie na w pół zafałszowanego obrazu miasta i jego mieszkańców – wręcz ubolewam nad tym obrazem, który w oczach przeciętnego nie-Ślązaka jest jaki jest. Wszystko to, co zdarzyło się tutaj po 1944 roku, sprawiało w istocie coraz dogłębniejsze staczanie się miasta. Gdy przeglądam stare fotografie i pocztówki miasta z żalem patrzę na wypucowane kamienice, o które tak dbali niemieccy właściciele. Tymczasem w socjalizmie, gdzie odgórnie wszystko siłą uspołeczniano, na dobrą sprawę nie było nawet komu dbać. Wszystko miało być wszystkich a więc de facto niczyje. Nad asortymentem sklepów – jakichkolwiek – w PRL, w różnych jego okresach, nie będę się rozwodzić (choć tematykę znam nie najgorzej). W wizerunku miasta mimowolnie i wielokrotnie uderzał mnie inny fakt – jak dużo sklepów – notabene przedwojennych, prywatnych, nierzadko z długoletnią tradycją handlową oraz wiele rodzinnych zakładów rzemieślniczych, po wojnie zostały zastąpione przez tzw. „punkty handlu uspołecznionego”, czasem dawne konsumy przerabiano na mieszkania. Przykłady można by mnożyć. Efekt jest taki, że wędrując paroma uliczkami centrum miasta, ma się wrażenie jakby się przemierzało pustynię. Taka to różnica w stosunku do kapitalizmu oraz jego odmian, tyczących się tego miasta, w czasach gdy było pruskie.



Powojenny Bytom został moim zdaniem skazany na monokulturę gospodarczą – górnictwo i hutnictwo (zresztą nieźle rozkradzione i/lub zniszczone w ciągu jednego roku przez wkraczającą Armię Czerwoną). Wprawdzie w okresie PRL działały na terenie miasta zakłady innych branż (np. słynne zakłady odzieżowe produkujące garnitury) w skali górniczej potęgi niewiele to znaczyło, zaś po 1989 roku – niemalże nic. To się musiało zakończyć tragedią dla miasta – gdy tylko okazało się, że w rejonie bytomskim wydobycie węgla stało się w większości nieopłacalne. Wziąwszy pod uwagę rabunkową gospodarkę węgla, która w okresie PRL, była na porządku dziennym – ten ekonomiczny balon rośnie nam do granic absurdu. Z wątkiem tym wiąże się jeszcze docelowo inny – szkody górnicze. Tych, w realiach takowego kopalnictwa węgla, nie dało się uniknąć, mimo intensywnego podsadzania nieczynnych wyrobisk. A mało które miasto o tak starej tkance urbanistycznej mogło to przeżyć. W międzyczasie w latach 70./80. poczęły iść do piachu całe dzielnice starych domów: Miechowice, Karb, Dąbrowa Miejska. 


Jak tylko sobie przypominam powojenne władze miasta cały czas kombinowały jakby tu po trosze odniemczyć to miasto. Skala zagadnienia niebagatelna, w końcu spuścizną po tamtych czasach było jedno z niegdyś najbogatszych miast Niemiec. Nierzadko w życie wprowadzano akcje typu skuwanie ozdób czy balkonów z kamienic tak by je oszpecić, choć oficjalnie grzmiano o nowym architektoniczno-urbanistycznym, modernistycznym ładzie, względnie bezpieczeństwie przechodniów. W końcu przestano się patyczkować zaś żywa tkanka miasta niebawem miała się stać polem dla popisu urbanistów oraz ideologów nowej ery. Pod koniec lat 70. rozpoczęły się rozbiórki całych kwartałów kamienicznej zabudowy w centrum miasta, by w ich miejsce postawić pawilony handlowe (czytaj: budy z papendekla) i bloki mieszkalne. Pierwszy pod topór poszedł rejon zwany przed wojną tzw. Boulevard. To późniejszy pl. Kościuszki, tam gdzie dziś rośnie galeria handlowa (a jednak plan zrealizowano, lecz w innej już epoce). Bieda lat 80., permanentny brak pieniądza, uratował od nieszczęścia celowej rozbiórki wiele innych kwartałów oraz gmachów publicznych (m.in. Sąd Rejonowy). 


Pewnie ktoś wnet, nawet w duchu, zarzuci mi zbyt oszczerczy ton mojego artykuliku. Fakt także, że PRL posiadał pewne jasne strony – plusy jednak nigdy jak dla mnie, nie przesłonią minusów. Jakkolwiek bym lubił to miasto – pewne argumenty bronią się wręcz same. Z drugiej strony Bytom uważam na gród niezwykły z pewnego powodu – mianowicie mający za sobą całkiem świetlaną przeszłość, nagle zaczął się jakby rozpływać, niknąć w odmętach historii, zupełnie jak gdyby nigdy nie istniał. A skoro takie miejsce już niegdyś dysponowało takim potencjałem – cóż powiedzieć dzisiaj przy możliwościach jakie mogłaby dać nam mądra, wolnorynkowa godpodarka. Bytom uważam za miasto z ogromnym potencjałem, nieznacznie odbiegającym od innych miast regionu. Potrzeba tu dużo organicznej pracy, wręcz u podstaw, nie tylko mieszkańców, którzy winni poczuć swą współodpowiedzialność za swe małe ojczyzny, lecz także lokalnych przedsiębiorców oraz notabli, którzy najczęściej snują wizje o potędze w perspektywie jednej – własnej – kadencji. Dziś w mieście dzieje się o wiele więcej pod względem modernizacji czy wydarzeń kulturalnych, lecz nadal to kropla w morzu potrzeb. Tu nie wystarczy wyczyszczenie fasad domów ani remonty podwórek – do akcji czas najwyższy zaprząc pełny aspekt "inżynierii społecznej" (likwidacja bezrobocia, wspieranie inicjatyw obywatelskich, przedsiębiorczości, powrót mieszkańców do centrum etc.). Cóż jednak z tego, skoro wszelki przykład i oderwane czasem od rzeczywistości regulacje idą z samego szczytu?



Ongiś, byli i tacy którzy historycznego upadku miasta upatrywali się w klątwie, którą w 1367 roku (czasem podaje się 1369; opisywałem ten wątek już na łamach bloga), na miasto miał rzucić biskup krakowski, za fakt zamordowania miejscowego proboszcza, zresztą przez grupę wzburzonych mieszczan i miejskich rajców, dla których duchowny był postacią niewygodną ze względu na głoszone treści (był przeciwny władaniu miastem przez książąt oleśnickich). Skutki dla miasta były czysto pragmatyczne i katastrofalne – utrudniona wymiana handlowa (przez nałożony przez Kościół tzw. interdykt zakazujący handlu z bytomianami) spowodowała ucieczkę handlarzy, co złożyło się mniej więcej w czasie z upadkiem okolicznego górnictwa kruszczowego, srebrowo-cynkowego, na której bazie średniowieczne miasto budowało swe bogactwo. Bezpośrednią przyczyną była niemożność pokonania przez gwarków (d. górnik) podziemnych wód cyklicznie zalewających bytomskie wyrobiska - musiały minąć cztery stulecia by problem w kopalniach tarnogórsko-bytomskich rozwiązano przy pomocy maszyn parowych. A jednak to sam Diabeł miał owe wody do nas skierować. I ten sam osobnik miał się stać przyczynkiem do powolnego upadku miasta po II WŚ. A co na to wszystko bytomskie smoki czy inksze gargulce - może to nasz czort wcielony ;) ?


PS. Powyższy wywód jest jedynie luźną oceną okresu PRL w historii miasta Bytomia, na tyle na ile ją znam. Nie tyczy się ona okresu po 1989 roku, który również dolał "oliwy do ognia", lecz tym zajmę się, tradycyjnie pokrótce, kiedy indziej.

czwartek, 14 stycznia 2016

Kolej dąbrowska - idąca w niepamięć

Dziś post niedługi, okazjonalny. Podyktowany chwilą. A może pewną dozą nudy wieczornej? Bardziej jednak obwieszczeniem najświeższych doniesień, koło których nie może przejść przede wszystkim miłośnik kolei lecz także lokalni aktywiści.

Od kilku dni trwa kompleksowa rozbiórka stacji kolejowej Dąbrowa Górnicza Strzemieszyce. Dworzec w fatalnym stanie - z wnętrzami wypalonymi po pożarze, przy większościowych brakach w dachu - od lat kwalifikowano do rozbiórki. Ostatecznie wyrok wydaje, jak w przypadku wielu setek innych obiektów kolejowych w kraju, PKP. Z drugiej strony wyrażano chęć przejęcia budynku przez dąbrowski magistrat a nawet podjęto próbę wpisania go do ewidencji zabytków. W tym jednak przypadku szybsza okazała się biurokratyczna machina PKP - wielka szkoda, że z taką szybkością nie mogłyby się poruszać składy kolejowe w kraju. Dziś na tej stacji stają i tak nieliczne składy lokalne relacji Katowice - Kozłów. W latach 90. XX wieku było ich parę par więcej, plus postój pociągów pospiesznych relacji Wrocław - Lublin.

Dworzec leżał przy historycznej, szerokotorowej linii żelaznej Iwanogrodzko - Dąbrowskiej, która dotarła z głębi Kongresówki do Zagłębia w 1885 roku. Długo odrębna miejscowość Strzemieszyce (w latach 1954 - 1975 miasto) po latach rozwinęła się nie tylko w ważny ośrodek przemysłowy (kopalnie węgla, kamieniołomy, zakłady chemiczne) ale nade wszystko jako węzeł kolejowy. Oprócz Kolei Iwangorodzko - Dąbrowskiej przez miejscowość przebiegała także normalnotorowa Kolej Warszawsko - Wiedeńska na której również z biegiem czasu powstała stacja. Warto zwrócić uwagę, że przy wpierw wspomnianej stacji do dziś istnieje d. lokomotywownia (użytkowana jako bodaj zaplecze PKP Energetyka), ongiś także wagonownia.


Dokumentacyjne, symbolicznie ostatnie me zdjęcie dworca, oszpeconego przez czasy współczesne (kompletna destrukcja) oraz PRL (m.in. skute, przedwojenne zdobienia). Zdjęcia mało wyszukane, lecz nigdy nie poruszałem się po tychże terenach ze specjalistycznym sprzętem fotograficznym. 


Na zdjęcie w tym poście zasłużyła jeszcze stacyjna kładka dla pieszych, o której nie wiem czy nadal istnieje a która jest kolejnym przykładem biurokratycznej niemocy. Obiekt sypie się od lat zaś od 2010 roku stoi nieczynna po wypadku jakim tu doszło - młody mężczyzna został śmiertelnie porażony prądem trakcji elektrycznej po tym gdy w przejściu zarwały się przegniłe deski. Po lewej widoczne prowizoryczne przejście przez tory, zbudowane przez miasto. Chciałoby się rzec, "tak wygląda kolej w Polsce B".

poniedziałek, 11 stycznia 2016

Nocne Katowice - światłem malowane

W ramach jednego ze spacerów z ubiegłego roku, z aparatem po wieczornym, nieco uśpionym, katowickim Rynku, poczyniłem garść fotografii, ukazujących ten fragment miasta w nowej odsłonie, sztucznego światła. Fragmentu miasta niemal w całości pochodzącego z czasów PRL, jeśli chodzi przynajmniej o architekturę. Czas jednak biegnie nieubłaganie. Zmieniają się także standardy estetyzacji miast. Jeśli chodzi o samą, centralną płytę Rynku ostatnimi czasu została ona gruntownie przebudowana, maksymalnie jak tylko można było wypierając z niej samochody i tramwaje.
Dziś coraz częściej w centrum miasta dominuje gra świateł, najprzeróżniejsze elementy architektury i tej większej i mniejszej, oświetlone na różną modłę. W tym wszystkim brakuje mi jednak pewnej tradycji, historycznej konswekwencji, rzeczy która mogłaby się kojarzyć z tym miastem, którą pamiętają ludzie starsi. Elementy punktowe, niesztampowe i kultowe. Chodzi oczywiście o neony. Zwłaszcza te, które rozświetlały ulice, pasaże handlowo – usługowe, gmachy, w czasach PRL. Zwłaszcza w latach 70. – czasach które nieodparcie kojarzą się wielu z tłustymi latami „gierkowskimi”, łącząc to z postępującą przebudową centrum Katowic. Neony stały się wówczas nie byle jakim wyznacznikiem miasta, skoro przebąkiwano o nas jako o polskim/socjalistycznym Las Vegas - porównanie niezwykle górnolotne. Oczywiście nie tylko Katowice posiadały wtedy sporo reklam świetlnych w skali kraju, lecz chyba tylko tutaj one były zgromadzone w takiej ilości na stosunkowo małej powierzchni. O ile ciekawsze mogłyby być kadry współczesne, gdyby urozmaicić naszą przestrzeń o te świetlne elementy? 

Dziś  w tej części placu już nie ma przystanku tramwajowego, kiosków i dziurawego asfaltu jak przed paroma laty – są za to kwiaty, drzewa oraz fontanna. 



Fragment fontanny, w tle najwyższy w regionie – wieżowiec Altus, typowy wytwór współczesnego „korporacjonizmu”.



Dom handlowy Zenit to przykład dobrej architektury późno modernistycznej, z 1962 roku. Sam napis świetlny świetnie nawiązuje do swego poprzednika, sprzed pół wieku. 




Dom Prasy, z 1963 roku, przeszedł ostatnimi czasy gruntowną przebudowę i dziś nosi nieco lżejszą formę i nie przypomina typowego, socjalistycznego obiektu - choć od początku był to budynek, w którym zastosowano ścianę kurtynową czyli niemal całkowicie przeszkloną.

 
Ulica 3 Maja – tu się kiedyś roiło od neonów…

Po niedługiej przerwie wracam do siebie, do swojej pisaniny oraz fotografii. Stary rok kończymy coraz to ciekawszymi efektami swej pracy. Oby ten owocował w masę udanych ujęć, projektów a także rzeczowego, konsekwentnego blogowania oraz niesztampowych wyzwań, czego całej internetowej braci życzę na ten rok.